piątek, 15 czerwca 2018

Navigatoria 2018



Porzekadło "do trzech razy sztuka" nie działa. Lata temu startowaliśmy w Navigatorii ze Stachem Frycą i byliśmy trzeci na mecie na sopockim molo. Rok temu startowałem z Arturem Fankidejskim i stanęliśmy na drugim stopniu podium. Więc jakoś tak się samo narzucało pierwsze miejsce w tym roku...



Może i narzucało, ale rzeczywistość była inna. Artur zaproponował mi start miesiąc przed zawodami. Ten miesiąc musiał mi wystarczyć za cały trening. Jesieni, zimy i wiosny nie przepracowałem z powodu ścięgna Achillesa. W moim wieku na tak zwaną świeżość nie ma już co liczyć, jak w towarze mocno przeterminowanym. Obciążenia musiałem też sobie dozować, więc ten trening był niedorobiony. Po miesiącu czułem się jak napompowana niedbale dętka. Ciężko się jedzie, ale się jakoś da, wcześniej był flak...


Zeszłoroczny wyścig był bardzo szybki. Ten był chyba szybszy. Jednak to nie prędkość była czynnikiem różnicującym stawkę, a temperatura. Pierwszy etap to kilkukilometrowy prolog po Osiu, biegliśmy kontrolując czołówkę. Na drugim rowerowym etapie jechaliśmy już w czubie z innym zespołem, za plecami nie widząc peletonu. Do BnO ruszyliśmy szybko, ale tu już zacząłem "oddychać rękawami" i wlokłem się za Arturem. Potem znowu rower i też wyraźnie odstawałem w tempie. Byliśmy jednak liderami i starałem się ciągnąć. Na rowerze zaczęły mnie już podłapywać skurcze. Tego się niestety spodziewałem, skurcze bywały wielokrotnie zmorą i mogły mnie całkowicie wyeliminować z zawodów. Razem z transportem do szpitala. Po MTBO był najdłuższy trekking, który niestety przebyłem tak jak wskazuje nazwa - pieszo, niewiele podbiegając. Skurcze miałem coraz mocniejsze... Tym sposobem kajak rozpoczynaliśmy już nie jako liderzy... Do kajaka ledwo wszedłem. Cały ten etap do mety walczyłem ze skurczami w zasadzie na całym ciele. Niekiedy brzuchaty łydki tak się ściągał, że stopa wyglądała jak po skręceniu stawu skokowego. Takie coś to kilka minut bólu. Wiosłem ledwo co pomachałem. Nie mogłem się zaprzeć nogami, więc wiosło jedynie głaskało wodę. Artur jednak machał za dwóch. 


Do mety dopłynęliśmy z czasem 7 godzin i 7 minut. Dokładnie 7 minut za zwycięzcami. Co dziwne, nikt nas jakoś nie gonił i byliśmy drudzy. Następne zespoły dobiły 20 i 40 minut po nas. Czyli jednak słońce zabiło nie tylko mnie. 


Ma koniec gratulacje dla Jarosława Mydlarskiego i Roberta Szymczaka, czyli zwycięzców. Gdy nas mijali, wiedziałem że nie dam im rady. Widać było, że poczuli padlinę i nie okazali zawahania ani słabości. Jednak siedem minut straty to nie tak wiele i gdyby nie moja niedyspozycja to byśmy powalczyli, oj, powalczyli. Osobne gratulacje należą się Arturowi, który miał moc wygrać te zawody solo. Dobry zespół to zawodnicy o podobnej mocy. Artur był ze dwie klasy wyżej, ja byłem tylko statystą.

niedziela, 10 czerwca 2018

Glock po latach.



Czasem przygoda sama człowieka nie tylko znajdzie, ale nawet przypadki tak się poukładają aby móc dać się jej porwać. Tak było z wyjazdem na Grossglocknera. W środku maja spotkałem Mariusza Dejnowskiego, gościa którego znałem z widzenia a nie znałem z możliwości. Bo zupełnie niespodziewanie wyszło na jaw że sporo buja się po Alpach. I tak zaraz wyszło, że wyjeżdża niedługo na najwyższy szczyt Austrii. Co z tego, skoro na początku czerwca, a ja jestem nauczycielem. Termin co prawda zahaczał Boże Ciało, ale nie widziałem szansy na dołączenie do wyprawy już w poniedziałek. Tydzień przed okazało się jednak, że środa jest wolna, a we wtorek mam jedną lekcję. To się już mogło udać. Jednak problemów było więcej. W niedzielę przed wyjazdem moja Tosia miała przyjęcie. Zaraz po powrocie miałem startować w Navigatorii, to raczej poważne zawody. Nie mogłem więc zawieść partnera z którym miałem na nich startować, przyjeżdżając przemęczony lub niewyspany prosto na start. 

Grossglockner, taki jakim go pamiętałem.


Z Glocknerem miałem już porachunki. Z Rafałem doszliśmy 20 lat temu do schroniska na 3450, niedaleko szczytu. Nie mieliśmy wtedy sprzętu, wiedzy i umiejętności aby wejść na szczyt. Mądrze było zawrócić, ale w głowie zawsze błądziła myśl, że może jednak trzeba było spróbować. Teraz wiem, że trudności i ekspozycja by nas wtedy przerosły. Mimo, że klasyczna droga opisywana jest jako dość trudna, to Mariusz oceniał ją jako prostą i pewnie całość przeszedłby bez asekuracji. Wspinaczkę wycenił na I i w kilku momentach na II (wspinaczkowa skala trudności), czyli łatwo. Aby powyższy bełkot nabrał wyrazu przedstawię to tak: dla alpinisty Glockner będzie bardzo łatwy, dla turysty bardzo trudny. 



Ekipa była sześcioosobowa. Marlena, Piotr i Sławek z Warszawy zdobywają koronę Europy i dla nich to kolejna cegiełka do kolekcji. Marlena była już na Blanku, jednak stwierdziła że wejście na Glocka jest o wiele trudniejsze. Sławek chyba po raz pierwszy był w Alpach. Wspinanie było bezpieczne dzięki liderom - Mariuszowi (ojciec) i Mateuszowi (syn), z którymi spięliśmy się liną i ubezpieczaliśmy się w trudnych fragmentach. Ja w tym wszystkim byłem po środku. Doświadczenia wspinaczkowego nie mam, jednak nie było nic co by mnie zaskoczyło. Gdy na grani luft pod nogami czuło się po lewej i po prawej, chojrakiem nie byłem. 




Towarzyszyło nam szczęście. Prognozy pogody były słabe, zapowiadało się siedzenie w schronisku i czekanie. Pierwszego dnia zachmurzenie było duże, ale bez deszczu, więc dało się iść. Wstaliśmy o trzeciej rano i niebo mimo prognoz było bezchmurne. Potem przez cały dzień świeciło słońce, twarze mieliśmy spalone, a internetowa pogodynka uparcie informowała o deszczach. Nie było też wielu turystów w Alpach, schroniska były zamknięte, a miejsc w schronach wystarczyło. Spaliśmy więc wygodnie, za darmo i w typowej górskiej atmosferze wspinaczki. Do domu wróciliśmy sprawnie już w nocy po Bożym Ciele, w sam raz aby się zregenerować przed Navigatorią.