środa, 11 stycznia 2023

Małe marzenia spełnia się od razu.


Pomysł na wakacje wyszedł od Tosi. Tata, jedziemy tu: a na ekranie widzę Mont Saint Michel. Ponieważ bieda-supermoce ojca takie numery akurat ogarniają, pojechaliśmy. Na wyprawach się mężnieje i dotyczy to również dziewczynek. Więc córki spały w namiocie, Inka nawet na hamaku mimo wszystkich potworów i pająków czających się do rana dookoła niej. Jedliśmy wspólnie przygotowywane posiłki, dziewczyny zmywały i sprzątały. Wspólnie szukaliśmy miejsc noclegu, robiliśmy zakupy. Po drobne zakupy wysyłałem dzieci same. Kiedy kupiły raz surowe mule i musiałem je zwracać sklepikarzowi - stałem się ostrożniejszy. Mule to miała być kulinarna przygoda wyprawy, a dla dziewczyn pokonanie wewnętrznych oporów przed zjedzeniem czegoś tak obślizgłego, ohydnego i obleśnego. W mule wkręcili nas ciocia Ala i wujek Buła - którzy zachwalali je we wspomnieniach z Omaha Beach. Niestety ostatecznie tych muli nie zjedliśmy. Często ich nie było, jak w Omaha, trochę też zwlekaliśmy z ich kupnem. Mimo że przez dwa ostatnie dni próbowaliśmy je kupić wszędzie i nawet trasę wzdłuż morza wydłużyliśmy, akcja mule zaliczyła fiasko.
Ponieważ była to wyprawa Tosi i Inki, im poświęcę tą galerię: