niedziela, 10 czerwca 2018

Glock po latach.



Czasem przygoda sama człowieka nie tylko znajdzie, ale nawet przypadki tak się poukładają aby móc dać się jej porwać. Tak było z wyjazdem na Grossglocknera. W środku maja spotkałem Mariusza Dejnowskiego, gościa którego znałem z widzenia a nie znałem z możliwości. Bo zupełnie niespodziewanie wyszło na jaw że sporo buja się po Alpach. I tak zaraz wyszło, że wyjeżdża niedługo na najwyższy szczyt Austrii. Co z tego, skoro na początku czerwca, a ja jestem nauczycielem. Termin co prawda zahaczał Boże Ciało, ale nie widziałem szansy na dołączenie do wyprawy już w poniedziałek. Tydzień przed okazało się jednak, że środa jest wolna, a we wtorek mam jedną lekcję. To się już mogło udać. Jednak problemów było więcej. W niedzielę przed wyjazdem moja Tosia miała przyjęcie. Zaraz po powrocie miałem startować w Navigatorii, to raczej poważne zawody. Nie mogłem więc zawieść partnera z którym miałem na nich startować, przyjeżdżając przemęczony lub niewyspany prosto na start. 

Grossglockner, taki jakim go pamiętałem.


Z Glocknerem miałem już porachunki. Z Rafałem doszliśmy 20 lat temu do schroniska na 3450, niedaleko szczytu. Nie mieliśmy wtedy sprzętu, wiedzy i umiejętności aby wejść na szczyt. Mądrze było zawrócić, ale w głowie zawsze błądziła myśl, że może jednak trzeba było spróbować. Teraz wiem, że trudności i ekspozycja by nas wtedy przerosły. Mimo, że klasyczna droga opisywana jest jako dość trudna, to Mariusz oceniał ją jako prostą i pewnie całość przeszedłby bez asekuracji. Wspinaczkę wycenił na I i w kilku momentach na II (wspinaczkowa skala trudności), czyli łatwo. Aby powyższy bełkot nabrał wyrazu przedstawię to tak: dla alpinisty Glockner będzie bardzo łatwy, dla turysty bardzo trudny. 



Ekipa była sześcioosobowa. Marlena, Piotr i Sławek z Warszawy zdobywają koronę Europy i dla nich to kolejna cegiełka do kolekcji. Marlena była już na Blanku, jednak stwierdziła że wejście na Glocka jest o wiele trudniejsze. Sławek chyba po raz pierwszy był w Alpach. Wspinanie było bezpieczne dzięki liderom - Mariuszowi (ojciec) i Mateuszowi (syn), z którymi spięliśmy się liną i ubezpieczaliśmy się w trudnych fragmentach. Ja w tym wszystkim byłem po środku. Doświadczenia wspinaczkowego nie mam, jednak nie było nic co by mnie zaskoczyło. Gdy na grani luft pod nogami czuło się po lewej i po prawej, chojrakiem nie byłem. 




Towarzyszyło nam szczęście. Prognozy pogody były słabe, zapowiadało się siedzenie w schronisku i czekanie. Pierwszego dnia zachmurzenie było duże, ale bez deszczu, więc dało się iść. Wstaliśmy o trzeciej rano i niebo mimo prognoz było bezchmurne. Potem przez cały dzień świeciło słońce, twarze mieliśmy spalone, a internetowa pogodynka uparcie informowała o deszczach. Nie było też wielu turystów w Alpach, schroniska były zamknięte, a miejsc w schronach wystarczyło. Spaliśmy więc wygodnie, za darmo i w typowej górskiej atmosferze wspinaczki. Do domu wróciliśmy sprawnie już w nocy po Bożym Ciele, w sam raz aby się zregenerować przed Navigatorią. 















Brak komentarzy:

Prześlij komentarz