Ostatki. Zjechałem z Brenty w mniej spektakularne rejony. Czułem się gotów posmakować najtrudniejszych ferrat. Każda zmiana rejonu, nawet z pozoru niedaleka to niestety mnóstwo czasu czekania na busy i łapania stopa. Czasem cały dzień.
Pierwszą najtrudniejszą ferratą - czyli klasa E albo 5 była via ferrata Gulio Segata. Tu miałem trochę szczęścia. Na ferratę nie było łatwo trafić. Jest oficjalnie zamknięta i nie ma już drogowskazów o których wspominał przewodnik. Spotkani Włosi nie wiedzieli o co pytam. We mgle odnalazłem ścieżkę która mi pasowała. Doszła akurat jakaś para. Nadia i Ivo akurat tam szli. Super. Ściana dla mnie była na tyle trudna, że była spora szansa że przy samotnej wspinaczce bym w połowie odpuścił...
Przy okazji Ivo wytłumaczył mi pochodzenie słów-powitań serwus i ciao. Serwus pochodzi od służby - serwis. Ciao gorzej, znaczyło kiedyś służącego niewolnika.
Następnego dnia następna "piątka". Ferrata Monte Albano jest świetnie położona. Zaraz nad miasteczkiem Mori, ponad rozległym trawnikiem, parkiem, ogrodem i klimatycznym sanktuarium o tej samej nazwie. Tu byłem już sam - spałem pod ferratą i wystartowałem wcześnie rano. Uporałem się w półtorej godziny, adrenaliny sporo, były i piony, i trawersy.
Ostatnia trudna ferrata, czwórka, choć pewnie niedaleko piątki, trafiła mi się w rejonie szczytu Telegrafo. Znów byłem sam, było już późno i sporo miałem już w nogach. Trzy pionowe, wymagające wyciągi. A na szczycie kozice! To było godne pożegnanie ze światem żelaznej wspinaczki!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz