wtorek, 12 sierpnia 2014
Minęliśmy tysiaka
Dziś, mijając Sinop świętujemy kilometrowe millenium. Do tej pory wszystko zgodnie z planem. Ale pewnie niedługo zaczniemy od planu odstawać. Zaczynają się tu góry. Każdy długi podbieg czy podjazd jest jak cios Mike'a Tysona. Ileś tych ciosów wytrzymamy, ale po którymś możemy jednak paść. Właśnie zjechałem rowerem z jednej dużej góry. Miałem czuć wiatr we włosach, czułem się jak w ciepłej zupie.
Jeszcze trochę ponarzekamy, teraz na śmiesznie. Rozbiliśmy się w nocy pod jakimś drzewem we wiosce, tak trochę z boku, niby nikt nas nie zobaczy. No i najpierw przyszedł facet z dwoma babami i zaś po turecku. Baby uciekły, bo miałem goły tors, a to tam negliż bezwstydny. Facet się jakoś uspokoił i też poszedł. Uff, spokój. Ale zaraz jest jakaś nowa komisja, znów po turecku... Przyszli raz, drugi, trzeci. W końcu nas zabrali na pobliskie podwórko razem z namiotem i dobytkiem. Czaj, kolacja. Na koszulkach mamy "Soczi-Stambuł", to wiele ułatwia w tłumaczeniu co i jak. Na migi wyjaśniamy, że jeden biega, drugi na rowerze. Mamma mia, o la la. No i tak w pewnym momencie jeden wstaje i każe mi iść za sobą. Nie wiem po co, idę. Wracamy na miejsce gdzie rozbiliśmy namiot. Facet świeci i szuka, ja nie wiem czego - wszystko u nich na podwórku już jest. Szukał drugiego roweru...
No i ciągle jest miło, sporo ich się zebrało, dalej gadamy i udajemy że się rozumiemy. Podwórko jest imama, przy stole siedzi też muezin. I byłoby fajnie gdyby nie przeciągnęli rozmów do północy. Nie położyli nas na balkonie, gdzie latało mnóstwo komarów. No i jeszcze zostawili włączone światło, oczywiście w trosce o nas. A my strasznie potrzebujemy tej nocnej regeneracji...
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz