poniedziałek, 23 czerwca 2014

Historia pewnej fotografii.

Otrzymaliśmy niedawno piękny obrazek, na którym siedzimy na ławeczce niczym oryginalny Forrest. Myślimy, że warto zrelacjonować Wam w jakich okolicznościach został zrobiony. Generalnie pisać o tym wiele nie trzeba - oryginalna fotka sama wszystko mówi. Zwrócimy jednak uwagę na parę detali: zdjęcie zrobiono w szopie, a rozpadającą się ławkę wspierał specjalny kij. Akcja groziła wypadkiem. Gdyby ten co siedzi niżej wstał, ten co siedzi wyżej zrobiłby fikołka. Chcemy też uspokoić tych, którzy myślą, że byliśmy "zawiani" lub "na kacu" - prowadzimy się sportowo. Fotka pokazuje potęgę photoshopa w sprawnych rękach. Cudotwórcami są nasi przyjaciele - Marta i Krystian Aszyk ze studia papilar.plEfekt ich pracy widać na naszym nowym banerze - dziękujemy.







piątek, 20 czerwca 2014

Bilety kupione!

Bilety kupione - odwrotu nie ma!



To decydujący moment każdej wyprawy, od teraz już z górki, wyjazd zbliżać się będzie milowymi krokami.
Przy okazji zrobimy lifting. Zmieniamy nasz baner - o robocie papilar.pl napiszemy niedługo. Na banerze kryje się news: biegamy w drugą stronę: Soczi - Stambuł. Teraz wytłumaczymy parę "myków". Otóż startujemy z Soczi, nie jedziemy jednak do Rosji. Czemu:
- nie znaleźliśmy żadnego kontaktu w Soczi - mimo prób w Polsce i pomocy znajomych Rosjan, wszystkie maile do Soczi pozostały głuche,
- doradzano nam tam nie jeździć, rosyjskie służby mundurowe stać na wiele, w obecnych czasach ryzyko nieprzyjemności wzrosło, dochodziły do nas informacje o deportacjach mimo ważnych wiz - nie chcieliśmy w ten sposób utopić wyprawy,
- po ukraińskich wydarzeniach nie bardzo pałamy sympatią do tego kraju, nie wiadomo też co będzie się działo za miesiąc.

Jak więc uda nam się wystartować z Soczi?
Wizz'em lecimy do gruzińskiego Kutaisi. Dalej marszrutkami do Abchazji - aż po granicę z Rosją. Rosyjską graniczną miejscowością jest Adler - najbardziej na wschód wysunięta dzielnica Soczi. Uff, taki to sprytny-giętki-miętki pomysł ukręciliśmy, najważniejsze, że działa!

Na koniec daty:
wyjazd 21 lipca pociągiem do Katowic
z Warszawy powrót 28 sierpnia
A pomiędzy tymi datami: run, Forest.

środa, 11 czerwca 2014

erc2014.com

European Rogaining Championships 2014 - Orava, Estonia

Najpierw musi być fota lukspolowego Golda:




A teraz o zawodach:
Organizatorzy zasłużyli na 4+/5-. Czyli wysoko, choć standardowo. Wszystko przebiegło sprawnie i solidnie. Nic nie zaburzyło uczciwości wyścigu. Mapa aktualna (choć trochę dróg byśmy dorysowali), PK rozstawione prawidłowo (choć może jeden..., ale nie wiemy na pewno). Te małe braki to:
- zupa na mecie: pewnie była dobra, nie pamiętam, ale brak jakiegoś konkretu, pasty chociaż, zupą najem się po rajdziku a nie po ciężkim napieraniu,
- baza: nocleg w szkole tylko na pre-noclegu, potem wypad, no jak się przywozi ME do jakiejś malutkiej gminy, to tam chyba stan wyjątkowy powinien zaistnieć i lekcje mogliby zacząć z opóźnieniem udostępniając drugą noc, może jednak też orgom się śpieszyło do domu?
- zimny prysznic w malutkim namiociku, gęsto od luda, czekanie, i może byłoby ok - ale obok nowiuteńka szkoła, a tam ciepła woda, prysznice i zakaz wstępu (jak się okazało łamany).
Jeśli ktoś pomyśli że się czepiam - nie, oceniam zawody wysoko.

O młodych:
Atutem Oli i Szymona miało być to, że pociągną całe 24 godziny. I tak w zasadzie było. Sądziłem że w juniorach to może być wystarczająca przewaga i tak też było. Obawiałem się jednak nawigacji. Gdy więc po 2 godzinach rajdu trafiła nam się mijanka i Szymon zameldował godzinę wtopy - zacząłem wątpić. Gdy dotarliśmy na bagna - to znowu załamka. Tu sugerowałem im wczesne wejście po tłuste punkty myśląc, że teren będzie łatwiejszy. Z późniejszej relacji naszych superweteranów dowiedziałem się, że radzili tam sobie świetnie. Słabsza konkurencja sprawiła, że ich przewaga nad srebrem była olbrzymia. 

Z mojej strony:
Chyba się starzeję, bo przed zawodami czułem strach przed bólem ostatnich godzin ganiania. Nie oczekiwałem jak zwykle startu, chciałem go odsunąć jak najdalej. No oczywiście start się odbył planowo i trzeba było jak zwykle zachrzaniać. Jeśli za partnera ma się Andrzeja Buchajewicza, to zachrzanianie ma twarde, konkretne i wyraziste znaczenie. W pełni zdefiniowany wzorzec. No, ale się udało. Co można było wybiegać - wybiegliśmy. W zasadzie równym tempem przez 24 godziny. Nie dało się na bagnach i zarośniętych przecinkach, na azymutach po porębach, nierównych ścieżkach. Generalnie jestem zadowolony. Pół roku mocniejszego treningu zadziałało. Trasę pokonaliśmy sprawniej niż w Barcelonie. Trafił nam się jeden błąd, który raczej wyniku by nie zmienił. O ile w Barcelonie medalu się nie podziewałem, to teraz na mecie sądziłem że powinno wystarczyć. Zonk! Konkurencja okazała się mocniejsza niż rok temu. Więc miejsce czwarte. Wyprzedzili na goście którym dołożyliśmy w Barcelonie. Ale i wygraliśmy z tymi, którzy byli od nas wtedy lepsi.

Luźne:
Czemu jak ktoś biega na 1000 metrów to zaciska zęby tylko na ostatniej prostej. My musimy przez ostatnie 1-2 godziny...
Bagna - super teren. Kilka kilometrów kwadratowych, ciachaliśmy ścieżkami jak arbuza nożem.
Zero zwierząt (ssaków). Widzieliśmy sztuk zero. W Borach to na każdym treningu się sarenka trafia.
Panie. W duchu klaskaliśmy trzem damskim zespołom. Pierwsze to takie trochę puszyste, niemłode i z wyglądu zupełnie nierajdowe Rosjanki. W 1/3 rajdu, w słońcu, trzymały się nas podbiegując i dotrzymując kroku w marszu. I zespoły 196 i 203 (Estonki i Rosjanki) spotykane na kilku PK tego samego wariantu. Trzymały się nas w biegu luźno rozmawiając, dobrze nawigowały.
I ostatni klimat: komary, meszki, końskie muchy. Do dziś się drapię...

nasz track (robi się)


wtorek, 10 czerwca 2014

Dziś wycieczka...

...jutro rajd.

Nie mam jeszcze wszystkich fot, ale te z smartphona na dziś wystarczą. Tak więc na drodze do i z Estonii trochę postaraliśmy się pooglądać. Starówka Tallinna reklamy nie wymaga.To światowy top. I dziwne, że komunizm tego nie wykasował. Więc oto kilka szybkich komórkowych pstryknięć:


Ja mam takiego małego hopla - latarnie. I tym latarniofilstwem tudzież faromaniactwem udało mi się zarazić pewnego cervezocholika - Janka Gracjasza (zaprzyjaźniony team super veteranów). I tak razem przegnaliśmy trochę towarzystwo po latarniach:
 
latarnia Ninaküla, w towarzystwie cmentarnych trojaczków, nad jeziorem Peipus. 
Albo Pepsi - tak je przechrzciliśmy.
 No a w powrotnej drodze weszliśmy na estoński Mount Everest, tu zwany Suur Munamagi. Ten wzoszący się na 318m gigant to jeden z trójki tzw Wielkiej Korony Pribałtiki. Szczyt zaszczycił nasz klubowy "jełop":


A jutro,  jak się uda, będzie o zawodach, działo się.