sobota, 29 lipca 2017

16 - 19



Czasami dni mają swoich bohaterów. Laura prowadzi spokojne górskie schronisko w Arburdir. Gdy późno tam zawitałem była bardzo pomocna. Pozwoliła rozbić namiot, a mogła forsować droższy nocleg w pokoju. Dała mi termos z gorącą wodą nie czekając czy zamówię coś w jej restauracji. W turystycznie modnym Hveravellir chciano mnie skasować za ładowanie telefonu... Tego dnia jechałem trudnymi szutrami. Była i przeprawa przez rzekę i rozległe pola lawy. Ta lawa przybierała różne formy. Niekiedy wręcz brzydkie. Ale często mieniła się zadziwiającymi kolorami, przyciągała bezkresem, zdumiewała różnorodnością form. Ostatni magiczny dzień na Islandii! Dzień szesnasty - 125km, 0 latarni.




Wchodzę sobie na kolejny wulkan, cały dzień jest słoneczny. I czuję że piecze mnie ramię. Może to od wczorajszej wywrotki - myślę. Ale nie, obtarłem się gdzie indziej... Pieczenie trochę przeszkadza więc jego zagadka mnie nurtuje. Już wiem. Jadąc cały czas w jednym kierunku spaliłem sobie lewe ramię, ucho i szyję. Od słońca. Na Islandii... Dzień siedemnasty - 127km, 2 latarnie. 




Standardowe zwiedzanie: klify, pola lawy, kanion, latarnie. Wszystko u stóp wielkiego wulkanu Snaefell. Podobno to jedno z siedmiu magicznych miejsc świata (trzeba sprawdzić czy nasze kręgi kamienne są na tej liście). Ale dzień zapamiętam inaczej. Druga jego połowa to jazda pod silny wiatr. Na jednym z podjazdów trafiłem na najsilniejszy wiatr na wyprawie. Nie dało się jechać, czasem nawet prowadzić. Pchałem rower w takim nachyleniu, że gdyby  nagle przestało wiać, zaryłbym zębami w asfalt. Późno dojechałem na camping mocno wyczerpany. Nastawiam wodę. Zupka chińska jeszcze z kraju, puszka soczewicy islandzka. Rozstawiając namiot bardzo uważam aby tej zupy niechcący nie wywrócić. Zupa już pachnie. Można by się najeść samym tym zapachem. Czekając czytam przewodnik, nie marnuję czasu. Wrze - kolacja gotowa! Podnoszę wieko, zamykam gaz i... Przewodnik wypada mi z ręki, prosto do zupy, garnek się przewraca, smacznego! Dzień osiemnasty, 120km, 7 latarni.




Ten dzień spędziłem na przymusowym odpoczynku. W Stykkisholmur czekałem 5 godzin na autobus. Planowałem tą podwózkę wcześniej nie chcąc wracać 100km tą samą drogą. Inny autobus wziął mnie "na stopa" i przejechałem tunel niedostępny dla rowerów. Była już wtedy 23. Nic nie mogło mnie już wtedy zatrzymać - bowiem za 30km czekała na mnie stolica. Po  pierwszej w nocy dojechałem na camping w Reyklaviku. Przed głównym budynkiem widzę rower - obładowany wół jak mój. Poznaję właściciela. Polak. Właśnie okrążył Islandię. Jechał dziś Tak jak i ja - na maxa do celu! Dzień dziewiętnasty - 125km, 7 latarni.


Jak zobaczyłem ten kamień, to wiedziałem że zwiążę go z ostatnią zagadką. Ostatnią bo chociaż pozwiedzam jeszcze trochę Islandię, to niewątpliwie coś tutaj dobiega końca. Co? To już tytuł utworu który jest odpowiedzią.




wtorek, 25 lipca 2017

12 - 15


Rafał dał radę! Przebiegł 240km po górach w niecałe 42 godziny! Był dwunasty!




Pisałem już że na trasie spotykam w większości samotnych rowerzystów. Ale samotnie pedałujące kobiety? I aż trzy jednego dnia? Na zdjęciu jest Ursula z Niemiec. 3 miesiące jeździ tu z kąta w kąt. Wytrzymała mi na kole 20km, po czym skręciła w bardziej wymagającą drogę! Poza tym byłem dziś w ogrodzie botanicznym, na koncercie violonczela/organy/tenor i widziałem żywego wieloryba. Machnął mi kilka razy płetwą z daleka. Dzień dwunasty -125km, 4 latarnie.





Czy w obecnych czasach można coś eksplorować? Kosmos, a na Ziemi nizdobytych miejsc już niewiele. Ale można sobie szukać małych białych plam i pobawić się eksplorację...
Mi się to udało. Największa baza danych o istniejących latarniach zawiera o nich wszystkie informacje. Prawie. Niekiedy czegoś brakuje. Bohaterką tego postu jest ta mała latarenka Brik której nikt do tej pory nie zrobił oficjalnego zdjęcia - z publicznych miejsc jest niewidoczna, a i sposób dotarcia pozostawał nieznany. Dzień trzynasty - 137km, 7 latarni.



Jeżdżę i jeżdżę po tych latrniach. Zaczynam się bać czy w nocy głowa nie zacznie mi świecić regularnym fleszem co 10 sekund. To był spokojny dzień mobilizacji przed zmianą trasy. Na dwa dni zamierzam rozstać się z fjordami, półwyspami, zatokami.  Dzień czternasty-  155km, 3 latarnie.





W pierwszym poście pokazałem zdjęcie Islandii z samolotu. Było na nim wielkie błoto. Otóż postanowiłem to błoto przejechać i wyjechałem w interior. Droga nie bywa łatwa. Rozmawiałem z ludźmi którzy pokonywali ją cztery dni siłując się z wiatrem i kamienistym podłożem. Myślałem zaśpiewać za Blues Brothers:
"Through rain and wind and weather, 
Hellbent for leather,
Wishing my girl was by my side. 
Ale the things im missing, 
Good victuals, love and missing
Are waiting at the end of my ride."
Błoto to jedna wielka kamienna pustynia. Olbrzymia przestrzeń i wspaniałe poczucie wolności. Trasa wiodła między dwoma ogromnymi lodowcami. Jadąc zerkałem w prawo i lewo czując się jak na Wimbledonie. Miałem super pogodę i brak wiatru, przejechałem prawie całą trasę. To był dzień! Dzień piętnasty - 137km, 0 latarni.



Zagadka! Na zdjęciu znowu coś "nieteges". Nagroda - pocztówka z pozdrowieniami. Kto pierwszy ten lepszy!






czwartek, 20 lipca 2017

8 - 11






Do tej pory aby sprawdzić odległość do Reykjaviku oglądałem się do tyłu. Teraz pokazują ją drogowskazy mijane od frontu. Dziś wiało zawsze z przodu. Było też sporo podjazdów. Na ostatnim 6km podjeżdżałem godzinę z kwadransem. Dziś przekroczyłem tysiaka! Dzień ósmy - 137km, 1 latarnia.




Od jakiegoś czasu krajobraz się ustabilizował. Jeżdżę po islandzkiej wsi. Płoty ciągną się kilometrami. Za nimi zwykle łąki i owce. Ale często też nic. Hoduje się tu także sporo koni. Zboża brak. Obecnie dominuje suszenie siana. Jeden gospodarz opowiadał że dziennie zużywa 300 litrów paliwa na przewracanie trawy. Ceny siana pójdą w górę? Typowy owczy skład to baran i dwie owce. Owce słuchają barana i czekają na jego reakcję. Baran ucieka, one za nim. Na typowym podwórku stoi jeep rodem z rajdu Paryż - Dakar. A za gospodarstwem wznosi się zwykle skała. Czasem spływa też wodospad. Islandzkie farmy są kolorowe dzięki kiszonkowym balotom. W Polsce mamy tylko białe. A tu błękitne, różowe, zielone. Nawet w czarno-czerwone pasy, jak juwentusowe koszulki. Dzień dziewiąty - 142km, 3 latarnie.





Teraz trochę o wietrze. Spałem wysoko w górach gdzie wiało. Łomot tropiku i różne inne świsty, prawie jak w hucie. Rano z chwilą wyjęcia ostatniej szpilki namiot ruszył przed siebie. Goniłem go i wcale nie byłem pewny że dogonię. Potem kolejny problem - jak go teraz zwinąć? Wsiadłem na rower i miałem super wiatr w plecy. Jechałem szybko i spodziewałem się zrobić dobrą odległość. Wiatr jest bardzo niebezpieczny na zjazdach. Pędzę pewnie 50km/h i  wiatr rowerem hula na prawo i lewo. Potrafi rzucić nawet metr w bok. Nie mogę jechać przy barierce, bo mnie na nią zepchnie. Jazda środkiem pasa jest także niebezpieczna. Są też niespodzianki - jeśli skały ustąpią miejsca jakiejś dolince na pewno zmieni się wiatr. I metr w bok. Z wiatrem w plecy 80km zrobiłem bardzo szybko. Dojechałem na północny przylądek Islandii i niemal dotknąłem koła podbiegunowego. Jednak powrót na południe pod wiatr złamał moje morale. Na koniec nogi miałem z waty. Dzień dziesiąty - 153km, 6 latarni.





Myślałem że nie będzie o czym pisać, nędzny dzień się zapowiadał. A jednak. Trafiłem na małe muzeum eksploracji. W nim pamiątki po pierwszych polarnikach i misjach Apollo. Równie niespodziewanie na jednej z farm znalazłem muzeum automobilizmu. Z graciarnią na podwórzu, warsztatem renowacji i wielkim salonem oldskulowych limuzyn. Teraz kładę się spać niedaleko wielkiego wodospadu Godafoss. Dzień jedenasty - 117km, 4 latarnie.

Ja się kładę spać. Ale Rafał od kilku godzin już biega. Będzie biegał nieprzerwanie przez piątek i sobotę. 240km w Biegu 7 Szczytów. Trzymamy kciuki!



Fotka-zagadka dla tych co wytrwale czytają do końca. Na tym zdjęciu coś "nieteges". Pierwszy kto odkryje co jest nie tak i zapisze to w komentarzu otrzyma kartkę z Islandii.



niedziela, 16 lipca 2017

4 - 7






Na początku wulkaniczna półpustynia. Potem przejeżdżałem przez ciągnące się kilkadziesiąt kilometrów "Wielkie Pola" kapusty. Albo pola "Wielkiej Kapusty ". Trolle ją jedzą. Na koniec 50km pustyni z czarnego piachu. Z widokiem na suche strzeliste skały przykryte największym lodowcem  w Europie. I na 20km szeroki jeden z jego jęzorów. Wszystko w słońcu - najlepszy dzień wyprawy! Dzień czwarty - 158km, 0 latarni.



Lodowa laguna - delikatny dotyk błękitu. Jeśli kiedykolwiek trafiłem do jakiejś bajki, to właśnie tam. Zaraz potem dopadł mnie deszcz i nie odpuścił do końca dnia. Dzień piąty - 148km, 3 latarnie.




Wjechałem na wschdnio-islandzkie fiordy. Kolejne przepiękne krajobrazy w ładnej pogodzie i z wiatrem w plecy. Dzień szósty -  158km, 7 latarni.






To był typowy dzień drogi. Objechałem kilka fiordów. Czyli z cypla na cypel jest 5km, a objechać trzeba 20 albo 50. Dzień siódmy - 120km, 6 latarni. 

Na koniec małe podsumowanie. Spotkani rowerzyści do tej pory:
Soliści - 12 sztuk (2 Polaków, 2 Włochów, 1 Niemiec, z pozostałymi nie rozmawiałem). 
Dwójki - 6 par.
Wieloosobowe - 2 grupy.
Samotnicy górą!

środa, 12 lipca 2017

1 - 3


Doleciałem. Jak widać z lotu ptaka Islandia jawi się jako wielka kupa błota. Dużo szczegółów wypatrzyłem z Wizzowego aeroplanu: łachę od "Marszu Śledzia", Olandię, mnóstwo obiektów na samej Islandii. Upatrzyłem sobie nawet wulkan z wyraźnym kraterem na który potem wszedłem. Ale przez większość czasu zastanawiałem się nad topografią chmur. Widziałem wyspy, atola,  rowy mariańskie i wszystkie fazy orogenezy.
Niby te trzy godziny lotu to mało, ale:
1. Przeleciałem ocean.
2. Doleciałem do Ameryki.


Pierwsza latarnia zaliczona - Keflavik

Wylądowałem w Keflaviku i trafiłem w dobre ręce. Pan Darek Grencel pomógł mi w przepakowaniu sprzętu, żona Ewa poczęstowała pysznym obiadem. Ostatnim, po nim tylko zupki. Dzięki za opiekę! 



Trafiłem do Mordoru. Wokół czarne wulkaniczne skały, czarniejsze niż asfalt. Wszystko dymi. Kominy, maszyny, bulgocze też sama ziemia. Jeśli Amerykanie podrabiali lądowanie na księżycu to kręcili to właśnie tu. Dzień pierwszy - 89km, 9 latarni.

Dalej jestem w piekle, w jego majestacie odnalazłem wspomniany wulkan.



Zafundowałem też sobie spory offroad aby zwiedzić klify i latarnię.



Po południu krajobraz coraz bardziej zieleniał, łagodniał, przyjemniał, normalniał. Dzień drugi - 177km, 4 latarnie.
Dzień trzeci fatalny. Stanowczo zbyt wcześnie gniję przy jakimś WiFi i tworzę ten wpis zamiast jechać. Od rana deszcz i wiatr w mordę. Niekiedy jechałem wolniej niż bym biegł. Prawdopodobnie straciłem sporo widoków, jedyne zdjęcia robiłem z komórki aby nie zawilgocić aparatu. 





Teraz się grzeję i suszę. Nie wiem jak w tym deszczu rozłożyć namiot... Dzień trzeci - 93km, 1 latarnia.

A czy ktoś się zastanawiał nad lądowaniem Ameryce? Otóż część zachodniej Islandii (w tym Keflavik) leży na północnoamerykańskiej płycie tektonicznej. Europa i Ameryka rozchodzą się tu 2,5cm rocznie!

Na lewo Ameryka, na prawo Europa, środek to rów tektoniczny.










piątek, 7 lipca 2017

Latarnie lodowej wyspy.


Wakacje z farofilską misją. Dzięki TPNMM mam okazję wyruszyć na Islandię. Postaram się objechać ją dookoła i obfotografować jak najwięcej latarni morskich:


Nie jadę zimą więc nie spodziewam się takich widoków:


Ale takich jak najbardziej:



Ostatnio kilku znajomych zdziwiło się że jadę sam, miałem wrażenie że wydaje się im to strasznie niefajne. Coś tam odpowiadałem, ale nie bardzo wiedziałem co chcieli usłyszeć i co by uspokoiło ich obawy o moje zdrowie psychiczne. Oczywiście podróżowanie w grupie lub solo bywa zasadniczo różne i ma swoje plusy i minusy. Mi w solowych wyprawach najbardziej przeszkadza fakt, że nie mam z kim podzielić się wszelkimi wrażeniami i przeżyciami. Wrócić do domu i powiedzieć że widziało się jakąś zaj...stą skałę, super tęczę, skrzący i mglisty wodospad... Kto to chce słuchać, kto to zrozumie... Strasznie to słabe, więc te wszystkie genius loci zostają tylko we mnie. Ale sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem, to dopiero coś! Zatem zamienię się w może pokraczną i mocno niedoskonałą wersję Jacka Londona i ruszę. 
Co mnie tam spotka? Deszcz. Jak trafię na deszczowe lato, będzie kiepsko. Wiatr. Ponoć przewraca nawet samochody. Wiatru najbardziej się obawiam. Dzień. Nocy prawie nie ma. Kilka pierwszych dni pewnie będę pedałował niemalże non stop. Potem zmęczenie wymusi solidniejsze przerwy na spanie i wpadnę w wyprawowy rytm. Poza tym mam świadomość, że Islandia prowadzi w rankingu najbezpieczniejszych krajów na świecie!
Akurat teraz stary dobry znajomy, Grzegorz Łuczko (Natural Born Runners) samotnie objeżdża Polskę rowerem. Z facebookowej relacji jasno widać, że ani się nie nudzi, ani czuje samotny.

PS 1. 23 lipca Rafał biega 240 w Biegu Siedmiu Szczytów!
PS 2. Wszystkim biegającym przypominam o treningach BBL - stadion Borowiaka, poniedziałki godzina 20.00!







poniedziałek, 3 lipca 2017

Kraków - Zakopane treningowo.


Od tego treningu minął już miesiąc, ale nieprzypadkowo teraz umieszczamy relację. Jakoś nam nie po drodze razem trenować i startować, więc taki weekendowy wypad był idealnym pomysłem. Założyliśmy dwudniowe bieganie górskimi ścieżkami z Krakowa (dokładnie z Wieliczki) do Zakopanego z noclegiem w Rabce. Całym naszym bagażem były lekkie plecaczki z camelem i jakimś podstawowym rezerwowym ciuchem. Nie jesteśmy już zbyt młodzi i pierwszego dnia odzywało się znużenie spowodowane całonocną i niewygodną jazdą pociągiem. Kiedyś takie eskapady "z marszu" nie robiły na nas wrażenia, teraz pół dnia się rozkręcaliśmy. Było dużo podbiegów i zbiegów, ale królem w tej materii okazał się Szczebel. Nie słyszeliśmy nic o tej górze ale im bardziej podejście nie miało końca, tym większy kryzys nas obłapiał. Wszystkie inne wierzchołki zdobywaliśmy przyjemnie. Byliśmy między innymi na Lubomirze (Korona Gór Polski jako najwyższy szczyt Beskidu Makowskiego, choć geografia zalicza go do Wyspowego) i Luboniu. Na Luboniu zaczęło się robić ciemno, od dłuższego czasu mżyło i popadywało. Na szczyt wbiegliśmy osobno, Rafał dotarł do schroniska o którym ja nie pamiętałem, ja skręciłem ze szczytu na żółty. Czyli niechcący się rozdzieliliśmy. I nie byłoby w tym nic ciekawego gdyby nie to, że nie mieliśmy ze sobą latarek. Zakładaliśmy że zdążymy do Rabki przed zmrokiem, Rafał jeszcze miał nadzieję używać komórki jako latarki. Było już szaro, a szlak na dół był stromy, zaczął gubić się w skalnym rumoszu. Rafał z niego zrezygnował i poszedł drogą do Rabki. Bateria mojej komórki świeciła już dawno na czerwono, ale pobiegłem dalej. W szarości jakoś jeszcze zbiegłem, ale szlak skrótowy do Rabki okazał się wymagający. Nie była to prosta ścieżka/droga jak myślałem, więc chodziłem po ciemku po lesie w różne strony, wpadałem w błota i mokre trawy. Niczym Jozin z Bazin dotarłem przed północą na nocleg. Drugiego dnia czekał nas powrót z Zakopanego, który z powodu remontu kolei nie był przez nas dobrze rozeznany - na mecie powinniśmy się znaleźć jak najwcześniej. Trasa nie miała już tyle przewyższeń, ale za to jeden długi podbieg z Nowego Targu do Zęba (najwyżej położona miejscowość w Polsce). 

dystrybutor Coca Coli, znaleziony na Podhalu, pite tu nie było

Planowaliśmy specjalnie bieg Podhalem w stronę Zakopca w nadziei na podziwianie tatrzańskiej panoramy. Niestety pochmurno było aż nazbyt, Giewont nie ukazał się nam w ani procencie. Zrobiliśmy niecałe 120 kilosów, Rafał przetrwał je w super kondycji. Ja po ostatnich 20km asfaltem miałem zmasakrowane stopy. W Zakopanym uratował mnie stragan z kapciami, butów na opuchnięte nogi już bym nie wcisnął. 

Po co biegliśmy? Ja chciałem się przetrzeć, sprawdzić co jeszcze mogę zrobić. Rafał jednak trenował przed niezłym wyzwaniem. Namawiał mnie przez ostatni rok na ten numer, ale na samą myśl dostawałem dreszczy i zdecydowanie odmawiałem. Za 20 dni poleci sobie po górach 240km na Biegu Siedmiu Szczytów!

PS. Na Mistrzostwach Świata w biegu 24-godzinnym padł WORLD RECORD !:
1. Patrycja Bereznowska (POL) 258.339 km
2. Aleksandra Niwinska (POL) 251.078 km