Czasami dni mają swoich bohaterów. Laura prowadzi spokojne górskie schronisko w Arburdir. Gdy późno tam zawitałem była bardzo pomocna. Pozwoliła rozbić namiot, a mogła forsować droższy nocleg w pokoju. Dała mi termos z gorącą wodą nie czekając czy zamówię coś w jej restauracji. W turystycznie modnym Hveravellir chciano mnie skasować za ładowanie telefonu... Tego dnia jechałem trudnymi szutrami. Była i przeprawa przez rzekę i rozległe pola lawy. Ta lawa przybierała różne formy. Niekiedy wręcz brzydkie. Ale często mieniła się zadziwiającymi kolorami, przyciągała bezkresem, zdumiewała różnorodnością form. Ostatni magiczny dzień na Islandii! Dzień szesnasty - 125km, 0 latarni.
Wchodzę sobie na kolejny wulkan, cały dzień jest słoneczny. I czuję że piecze mnie ramię. Może to od wczorajszej wywrotki - myślę. Ale nie, obtarłem się gdzie indziej... Pieczenie trochę przeszkadza więc jego zagadka mnie nurtuje. Już wiem. Jadąc cały czas w jednym kierunku spaliłem sobie lewe ramię, ucho i szyję. Od słońca. Na Islandii... Dzień siedemnasty - 127km, 2 latarnie.
Ten dzień spędziłem na przymusowym odpoczynku. W Stykkisholmur czekałem 5 godzin na autobus. Planowałem tą podwózkę wcześniej nie chcąc wracać 100km tą samą drogą. Inny autobus wziął mnie "na stopa" i przejechałem tunel niedostępny dla rowerów. Była już wtedy 23. Nic nie mogło mnie już wtedy zatrzymać - bowiem za 30km czekała na mnie stolica. Po pierwszej w nocy dojechałem na camping w Reyklaviku. Przed głównym budynkiem widzę rower - obładowany wół jak mój. Poznaję właściciela. Polak. Właśnie okrążył Islandię. Jechał dziś Tak jak i ja - na maxa do celu! Dzień dziewiętnasty - 125km, 7 latarni.
Jak zobaczyłem ten kamień, to wiedziałem że zwiążę go z ostatnią zagadką. Ostatnią bo chociaż pozwiedzam jeszcze trochę Islandię, to niewątpliwie coś tutaj dobiega końca. Co? To już tytuł utworu który jest odpowiedzią.